HISTORIA TUCKERA

HISTORIA TUCKERA

Tucker's Story

 

“Mamo, kiedy pojedziesz do Afryki, żeby przywieźć do domu mojego małego braciszka?” wyszeptał cichy głosik, kiedy otulałam Zacharego kocem przed naszą wieczorną modlitwą.

„Kochanie, dlaczego myślisz, że masz braciszka w Afryce?” zapytałam.

„Ja to wiem, mamo. On jest taki jak ja! Mój braciszek nie ma nóg tak jak ja i nie ma też paluszków, mamo.”

 

Kilka dni wcześniej rozmawiałam z nim o tym, że różni się od innych dzieci. Zachary urodził się bez obu podudzi i przedramion. Zapytał mnie, czy są na świecie jakieś inne dzieci takie jak on. Powiedziałam mu, że tak, ale jest mało prawdopodobne, że spotka drugie takie dziecko w wiejskich okolicach północnego Wisconsin. Zastanawiałam się, czy Zachary chciał się z kimś identyfikować. Ponieważ był z pochodzenia Nigeryjczykiem, wydawało się logicznym pojechać do Afryki i przywieść dziecko, które by wyglądało tak jak on!

Pocałowałam Zacha w czoło i powiedziałam mu, jaki jest niezwykły i że Bóg naprawdę dał mamusi i tatusiowi najdoskonalszego chłopczyka na świecie. Powiedziałam mu, że kocham jego serduszko za to, że chciał się podzielić z kimś naszym domem, ale że nie słyszałam o żadnym podobnym do niego dziecku w Afryce.

„Mamo, proszę, pojedź i przywieź mojego małego braciszka, bo on nas potrzebuje i płacze.” Zapewniłam Zacharego, że jeśli kiedykolwiek dowiem się, że ma brata w Afryce, z pewnością pojadę i go przywiozę. Tego wieczoru modliliśmy się o dziecko, o którym mówił Zach, aby Jezus ochraniał je i zatroszczył się o nie.

“Zachary, jesteś wspaniałym chłopcem i być może pewnego dnia Bóg pobłogosławi nas dając nam kogoś takiego jak ty”. Uśmiechnął się i powiedział „Poczekaj tylko, mamo, a zobaczysz. Mój braciszek JEST w Afryce i ty pojedziesz go przywieźć.” Siedziałam na łóżku wpatrując się w mojego syna dopóki nie zasnął. Moje serce łkało, gdy myślałam o wyzwaniach czekających na mojego słodkiego synka, ale jednocześnie dziękowałam Panu za to, że możemy być jego rodzicami i za radość płynącą z zachęcania go, aby był jak najlepszy, bez względu na trudne okoliczności.

Kilka tygodni później zadzwoniła do mnie pewna kobieta mówiąc, że moja kuzynka dała jej napisaną przeze mnie w 1998 roku książkę pt „Acres of Hope” (Akry nadziei). Powiedziała, że kuzynka mówiła jej o naszym synu Zacharym. Minęło już kilka lat od przeczytania tej książki, kiedy usłyszała o potrzebującym domu niemowlęciu w Afryce.

“Wiem, że nie zna mnie Pani, ale ja czuję się tak, jakbym Panią znała- poprzez tą książkę.” – wyjaśniła. „Wiem, że to może dziwnie zabrzmieć, ale jestem przekonana, że ma Pani syna w Afryce. Kiedy usłyszałam o tym dziecku, wiedziałam, że ono musi być wasze”. Naturalnie, wzbierała we mnie ciekawość.

“W Liberii w zachodniej Afryce jest dziecko, które w czasie wojny domowej było poddane aborcji w siódmym miesiącu ciąży. Podczas aborcji oderwały się nóżki od jego maleńkiego ciałka, brakuje również większości paluszków. Ale dziecko cudem przeżyło.” Dreszcz przebiegł mi po plecach, kiedy przypomniałam sobie słowa Zacharego. Natychmiast i bez cienia wątpliwości wiedziałam, że brat Zacharego czeka na mnie, abym po niego przyjechała i wzięła go do domu.

Trudno wyrazić słowami obezwładniającą miłość i więź jaką czułam wobec tego oddalonego o tysiące mil maleństwa przebywającego w rozdartym wojną kraju. Bóg w niezwykły sposób otworzył moje serce i dał mi pokój w sprawie przyjęcia do naszej rodziny kolejnego dziecka. Nie mogłam się doczekać, aż powiem Zacharemu, że jego braciszek już się odnalazł.

Liberia jest małym krajem na wybrzeżu zachodniej Afryki. Była to pierwsza afrykańska republika ustanowiona przez byłych ciemnoskórych niewolników amerykańskich. Liberyjska wojna domowa rozpoczęła się w roku 1989 i zapisała się jako jedna z najbardziej krwawych i siejących zniszczenie wojen w Afryce. Jej okrucieństwo zdemoralizowało Liberyjczyków i pozostawiło cały naród w cierpieniu wraz z tysiącami osieroconych dzieci. Nie ma bieżącej wody, elektryczności ani poczty. Generatory prądu, studnie i telefony komórkowe są luksusem. Ludzie zostali z rozbitym i wynędzniałym krajem. Walki wciąż toczyły się w wielu częściach kraju, dlatego niebezpiecznie było tam podróżować.

Natychmiast skontaktowaliśmy się z liberyjskim prawnikiem w Waszyngtonie, który zgodził się pojechać do Liberii i załatwić adopcję. Wiedzieliśmy, że nie mamy zbyt dużo czasu, ponieważ dziecko wymagało interwencji medycznej, a klimat polityczny kraju był napięty. Pięć dni później nasz prawnik wyjechał, aby pomóc nam ratować naszego syna. Trzeba było pokonać wiele trudności przy załatwianiu formalności sądowych, w końcu jednak otrzymaliśmy wiadomość, że niemowlę zostało przez nas prawnie adoptowane w sądzie w Liberii.

Właśnie dopinaliśmy na ostatni guzik plany wyjazdu do Afryki, kiedy usłyszeliśmy to, czego tak się obawialiśmy – wznowiono działania wojenne. Rebelianci posuwali się w kierunku Morovii, a Ganta, miasto, w którym przebywało nasze dziecko, zostało dotkliwie zniszczone. Próbowaliśmy się dowiedzieć, co z dzieckiem i jego opiekunami. Okazało się, że zostali przewiezieni do Monrovii. Mijały dni bez żadnej wiadomości. Nie potrafię opisać paniki i towarzyszącego mi uczucia pustki, kiedy nie wiedziałam, gdzie jest nasz syn. Wołałam do Boga i błagałam, aby oszczędził życie mojego synka. Bezradność, którą czułam była niemal ponad moje siły. Moje serce krwawiło z powodu mojego syna i Liberyjczyków, którzy musieli przechodzić przez tak wielką tragedię i smutek.

Wtedy poczułam, jak Zachary wdrapuje się na moje kolana. Utkwił we mnie swój wzrok, objął mnie za szyję swoimi kikutami i wyszeptał: „Nie martw się, mamusiu, nie musisz płakać. Bóg pilnuje naszego dziecka i On nie pozwoli, żeby coś mu się stało.” Ach, ta dziecięca wiara! Kiedy tuliłam Zacharego do snu, myślałam o tym, jak Bóg płacze z powodu wszystkich przechodzących przez takie uciski. Myślałam o tym, jak dał swojego własnego Syna, aby nikt nie zginął, lecz miał życie wieczne. Potrzebowałam takiej dziecięcej wiary, jaką miał Zachary.

Następnego ranka otrzymaliśmy wiadomość od naszego informatora z Liberii. Nasze dziecko wraz z opiekunem było bezpieczne w Monrovii. Wielu misjonarzy opuszczało Liberię z powodu nasilenia działań wojennych. Myśleliśmy, że może ktoś z nich mógłby je przywieść, ale wiza nie była jeszcze gotowa. Przygotowanie niezbędnych do podróży dokumentów miało potrwać około tygodnia, a wtedy misjonarze mieli już dawno wyjechać.

Kilka miesięcy wcześniej świętowaliśmy przeprowadzkę do naszego nowego domu, wybudowanego według indywidualnego projektu. Kiedy myślałam o tym wszystkim, co mamy i jak mało mają ludzie w Liberii, kruszyło to niemal mojego ducha. Dziękowałam Panu za błogosławieństwa i prosiłam Go, aby dalej opiekował się naszym drogim dzieciątkiem w Liberii.

Trzy dni później zdarzyła się rzecz niewyobrażalna. Nasz nowo wybudowany  pięćsetmetrowy dom zajął się ogniem i spłonął do cna. Tylko dzięki Bożej łasce zdołaliśmy na czas wydostać stamtąd siedmioro naszych dzieci. Ostatnim, którego znaleźliśmy, był Zachary śpiący na podłodze pomiędzy łóżkiem a stolikiem nocnym! Straciliśmy wszystkie ziemskie dobra – nasze fotografie, nagrania wideo dzieci z czasów niemowlęctwa, cenną rodową biżuterię i pamiątki z moich wczesnych lat spędzonych w Afryce! Nie zostało nic prócz kupki popiołu.

Czy Bóg nas opuścił?Czy nie byliśmy mu wierni? Jak mamy przetrwać taką próbę? Wyczerpana fizycznie i emocjonalnie usiadłam i patrzyłam na to, co zostało z domu naszych marzeń, na którego wybudowanie czekaliśmy 25 lat. Łzy zaczęły kapać z moich oczu i wtedy usłyszałam słodki głos Zacharego: „Mamo, wszystko będzie dobrze.Bóg się nami zaopiekuje”.

Czym sobie zasłużyłam na takiego wspaniałego chłopczyka? Z pewnością Bóg dał mi więcej, niż wszystkie ziemskie dobra materialne, które ktokolwiek mógłby zgromadzić. Miałam mojego męża i dzieci. Naprawdę zostałam pobłogosławiona, brakowało tylko jednego... naszego syna Tuckera.

Kiedy minęły łzy, frustracja i osiedliliśmy się w starym wiejskim domu, nie pozwoliliśmy sobie na luksus użalania się nad sobą. Tucker był wciąż w Liberii narażony na pociski wojny, głód i takie niebezpieczne choroby jak cholera czy malaria. Malaria jest główną przyczyną śmierci dzieci w pierwszym roku życia. Kończyła się żywność, a pomoc medyczna praktycznie nie istniała. Co drugi dzień kontaktowaliśmy się z Departamentem Stanu.

Wtedy nadeszła ta straszna wieść… rebelianci zajęli miasto Monrovia. Ambasada została zabarykadowana, ostrzeliwano ulice, a żywności już prawie nie było. Tucker był chory i potrzebował pomocy medycznej. Nie mieli dla niego mleka i prawdopodobnie nie będą mogli już więcej zadzwonić. Błagali nas o modlitwę i powiedzieli, że spróbują utrzymać dziecko przy życiu. Te słowa dźwięczały w moich uszach.Spróbują utrzymać dziecko przy życiu? Z moich oczu płynęły łzy, ze wszystkich sił starałam się zachować wiarę. Lękałam się następnych doniesień z Liberii, ale z desperacją trzymałam się wcześniejszych niosących otuchę słów Zacharego: „Mamo, Bóg zatroszczy się o nasze dziecko”.

Widziałam, że Zachary ma rację. Bóg znał to dziecko już w łonie jego matki. Uratował je podczas czterech różnych prób aborcji i pomimo, że przy tej ostatniej stracił on nogi i palce, Bóg zachował jego życie i uczynił to w jakimś celu. Świadomość, że historia Tuckera jeszcze się nie skończyła, przynosiła mi pociechę. Z pewnością Bóg nie połączył nas z tym dzieckiem tylko po to, aby jego życie zostało tak szybko zgaszone.

Dni strasznie się wlokły. Próbowaliśmy skupić się na zdobywaniu niezbędnych sprzętów domowych, aby nie myśleć wciąż o tym, co dzieje się w Liberii, jednak ani na chwilę nie mogliśmy zapomnieć o małym Tuckerze. Jako matka, znajdowałam pociechę w przytulaniu Zacharego, naszego najmłodszego. Wiedziałam, że Zachary ma szczególną więź z Tuckerem i w dziwny sposób czułam się, jakbym przytulała ich obu.

W tym momencie współpracowaliśmy już z agencją o nazwieEthicazajmującą się niesieniem  pomocy adoptowanym dzieciom uwikłanym w trudne sytuacje życiowe.

Po prawie dwóch tygodniach otrzymaliśmy wiadomość od naszego informatora. Tucker był poważnie chory. Wiele dzieci od kilku dni nie dostało nic do jedzenia. Wiedziałam, że dla niemowlęcia takiego jak mój syn może to oznaczać śmierć. Roztrzęsiona zadzwoniłam do Trish, przewodniczącejEtyki. Poradziła, żeby złożyć wniosek o interwencję w ramach pomocy humanitarnej i spróbować wydostać Tuckera w ten sposób. Szybko wypełniliśmy dokumenty, a Trish złożyła je osobiście w Waszyngtonie. Dzięki jej doświadczeniu w załatwianiu podobnych spraw i moim bezustannym telefonom do wysoko postawionych polityków w Waszyngtonie otrzymaliśmy w końcu pozwolenie na wywiezienie Tuckera z kraju.

W ciągu kilku godzin miałam już bilet na samolot do Afryki zachodniej. Skontaktowałam się z lekarzem z naszego kościoła, który pomógł mi skompletować plecak ratownictwa medycznego pełen kroplówek nawadniających, antybiotyków, leków przeciwgorączkowych, bandaży itp. Na szczęście, jestem z wykształcenia laborantką medyczną i mogłam w razie potrzeby sama zacząć podawać dożylnie płyny. Jeśli dodać do tego moje doświadczenie zdobyte w czasie zamieszkiwania w Afryce – oczywistym wyborem było to, że pojadę ja, a nie mój mąż.

Kiedy wylądowałam w zachodniej Afryce szybko przypomniały mi się młode lata w Kongo. Otoczenie, dźwięki i zapachy zalewały mnie od stóp do głów. Wzięłam głęboki oddech, oddałam się na chwilę miłym wspomnieniom, a potem zaczęłam koncentrować się na tym, po co przyjechałam. Byłam wręcz przytłoczona oczekiwaniem, że oto za chwilę po raz pierwszy będę trzymała w ramionach moje dziecko.

Kiedy dotarliśmy do miejsca spotkania, moje serce dosłownie gubiło rytm, gdy uzmysłowiłam sobie, że za kilka minut będę miała na rękach moje ukochane dziecko. I wtedy ziścił się ten cud. Wyciągnęłam ręce po najpiękniejsze niemowlę na świecie! Kiedy wzięłam go bliżej do siebie, nasze oczy się spotkały. To było tak, jakby on mnie znał... a ja jakbym od zawsze znała jego.

Podziękowałam naszemu liberyjskiemu przyjacielowi, który troszczył się o Tuckera najlepiej jak potrafił w tych stresujących wojennych warunkach. Tucker był niedożywiony, odwodniony, miał wysoką gorączkę, wydęty brzuszek i brzydki kaszel. Zaczęłam nawadniać go dożylnie, podałam leki przeciw malarii i syrop zbijający gorączkę.Potem trzymałam go blisko siebie przez całą noc.

Rano widziałam już znaczna poprawę, ale jeden z kikutów Tuckera był zaczerwieniony i nabrzmiały. Ten stan zapalny mógł być groźny dla życia. Zrobiłam to, co mogłam, aby przetrwał czekający nas tej nocy lot do domu, dużo się modliłam i zostawiłam resztę w rękach Pana.

Krótko przed naszym odlotem do Stanów zeszłam z Tuckerem na plażę, aby popatrzeć na fale. Jest w oceanie coś niosącego pokój i wyciszenie. Tyle wydarzyło się w ciągu ostatnich paru miesięcy. Trudno mi było spojrzeć na to z dystansu. Byłam w połowie drogi dookoła świata, a jednak czułam się jak w domu. Co to wszystko miało znaczyć? Podziękowałam Bogu za uratowanie życia Tuckerowi i dedykowałam go tam na plaży w „stylu afrykańskim” podnosząc w górę do nieba. Potem usiadłam i przytulaliśmy się przez chwilę. Spojrzałam na to piękne niemowlę, które Bóg zachował i byłam przepełniona radością z powodu tego daru Boga dla naszej rodziny. Zaczęłam myśleć o wszystkich osieroconych dzieciach, które tu zostawały, a które może nigdy nie zaznają miłości rodziny, tak jak zazna jej Tucker. Poprosiłam Pana, aby pomógł mi nie zapomnieć nigdy o „sierotach wojny”.

Wtedy Bóg przemówił do mnie tak, jakby siedział tuż obok. „Moje dziecko, pozwoliłem ci doświadczyć pożaru i stracić wszystko, co miałaś, aby otworzyć twoje serce na pracę, którą mam dla ciebie. Kiedy miałaś zaledwie 12 lat dałem ci serce dla osieroconych dzieci w Afryce. Teraz powołuję cię na pole misyjne. Pożar zabrał ci dom i odarł cię ze wszystkich ziemskich dóbr. Odbudujesz dom, ale będzie on dla dzieci Afryki.”

To wszystko miało sens! Kiedy miałam 12 lat czułam pragnienie, aby pewnego dnia prowadzić sierociniec w Afryce. Nie wiedziałam wtedy, że po prawie 40 latach Bóg spełni pragnienie mojego serca. Bóg ma swój doskonały czas i dokładny plan dla naszego życia. Doświadczenia, przez które pozwala nam przechodzić są często przygotowaniem do tego, co według jego powołania mamy robić później.

zacharyswing

Zachary ze swoim bratem Tuckerem

Obróciliśmy tragedię utraty domu w cud ratowania życia dzieci w Afryce. W roku 2003Acres of Hope Liberia, Inc rozpoczęła swoją służbę dożywiania, zakładania sierocińców, ośrodków zdrowia i szkół. Obecnie służymy ponad 13 tysiącom dzieci. Bóg dostrzegł wartość maleńkiego, niechcianego, okaleczonego podczas aborcji dziecka, dotknął się serca czteroletniego Zacharego i dał nam okazję obrócenia tragedii w błogosławieństwo.

 

PATTY ANGLIN

 

Mason, Wisconsin, USA (tekst powstał w 2005 roku).

Harold i Patty Anglin są rodzicami 19 dzieci, z których 12 jest adoptowanych.

Więcej informacji o tej zmieniającej życie służbie:

Acres of Hope, Inc.  & Acres of Hope Liberia, Inc.

Email: This email address is being protected from spambots. You need JavaScript enabled to view it.

Strona:  www.acresofhope.org